wtorek, 28 października 2014

Iron Dragon – czyli czy żelazny smok biega wokół autostrady, a rowerowy krzyż jest trudny do udźwignięcia? by Paweł Kotas dla xtri.pl

Pierwszy weekend września, ciepły poranek wita mnie o godzinie 6:30, szybkie śniadanie (zestaw zwany paszą – mix otrębów, płatków owsianych i kukurydzianych, doprawiony rodzynkami i słonecznikiem – energia na cały dzień murowana). Czas start – wyjazd w stronę Krakowa.
Podczas podróży chwila refleksji. Życie triathlonowego amatora, dla którego 3 miesięczny sezon jest na tyle krótki, że nie odpuszcza żadnego weekendu, może okazać się zabójczy dla portfela. Dlatego w tym roku przyświecała mi idea szukania zawodów spełniających dwa podstawowe wymogi: blisko i tanio, dlatego też za Sieraków i Poznań płaciłem już w okolicach listopada zeszłego roku, a pozostałych zawodów szukałem wśród tych mniej znanych, bardziej kameralnych imprez i dzięki temu po prostu tańszych.
Iron Dragon wyjątkowo do nich nie należał. Jednak kiedy sezon się kończy, a energia nie została jeszcze wyczerpana (chociaż zmęczenie dało się już wyczuć podczas treningów, zwłaszcza biegowych, do których musiałem się z trudem zmuszać) zacząłem węszyć w poszukiwaniu łupu jakim miał być pakiet startowy z „drugiej ręki” co za tym idzie w atrakcyjnej cenie. Udało się! Na tydzień przed zawodami na forum xTRI pojawiła się oferta i mogłem cieszyć się z kolejnego startu. Nie obyło się bez problemów – utrudniony kontakt z organizatorami kazał mi czekać na ostateczną decyzję do czwartku, ale wiedziałem już, że tak czy tak, wystartuje.
Po przyjeździe do Krakowa od razu zakochałem się w jeziorze (Zalew na piaskach, Budzyń – Cholerzyn gm. Liszki). Piękne, otoczone wzgórzami, z pofalowaną linią brzegową, budziło we mnie jedną refleksję – Krakowiacy, cieszcie się! My Wrocławianie, o takim akwenie blisko miasta możemy jedynie pomarzyć.
Na miejscu spotkałem się z wujem Adamem, dla którego był to drugi start w Iron Dragonie, a także drugi w ogóle triathlon w życiu, więc liczył na sporą poprawę wyniku w porównaniu z zeszłym rokiem. Sprawy formalne udało się załatwić bez problemu i mogłem wystartować pod swoim nazwiskiem. Jak zwykle wykorzystałem obecność serwisantów, aby usprawnić swoją maszynę i z dużym optymizmem poszedłem logować się do strefy zmian. Na kilkanaście minut przed startem odbyła się odprawa techniczna i wszyscy zawodnicy podreptali na plaże. Na starcie tradycyjna „pralka”, ale bez urazów czy straconych okularków udało mi się znaleźć swój rytm i praktycznie płynąłem sam, jak zwykle będąc za słaby, żeby trzymać się czołówki. Do tego, że czołówka podczas pływania zawsze mi ucieka zdążyłem się przyzwyczaić, ale kiedy zostałem doścignięty przez pływaków mieszających kraula z grzbietem ostro się zdenerwowałem na moje spore pogorszenie pływania w ostatnich miesiącach. Sprawdza się reguła – w triatlonie (szczególnie w wersji z draftingiem), liczy się każda dyscyplina, gdy się nie rozwijasz, to się cofasz i mój brak opływania w tym sezonie dał o sobie znać.
Start z plaży
Start z plaży i smocza “pralka”
Walcząc z samym sobą dopłynąłem do brzegu i wystartowałem na łeb na szyję do strefy zmian, żeby dorwać jeszcze jakichś niedobitków z grupy tych lepszych pływaków. Tutaj chyba poszło mi jak zwykle dobrze, bo po chwili jechałem już w dobrej, trzy osobowej grupie korzystając z uroków draftingu. Wiedziałem, że trasa jest w kształcie krzyża i oprócz w sumie siedmiu nawrotów, będzie jeszcze osiem skrętów po 90 stopni. Wiedziałem również, że tylko dobra taktyka pozwoli mi na przetrwanie tych 40 kilometrów w dobrej formie i przed każdym newralgicznym punktem starałem się przewodzić stawce, aby przypadkiem nie dać się „zgubić” grupie. O tym jak trudno jest się utrzymać, kiedy wychodzi się z nawrotu lub ostrego zakrętu jako ostatni wie chyba każdy. Ja przekonałem się o tym na szczęście tylko kilka razy w życiu ale pomiar tętna na liczniku pokazujący 190 sprawiał, że szybko nauczyłem się, że podczas roweru na dystansie olimpijskim często najważniejsza jest taktyka, koncentracja i spryt, a nie do końca para w nogach.
Uff, udało się, do T2 dojechałem w dużej już grupie, gdyż dzięki dobrej współpracy powoli łykaliśmy rowerowych singli, którzy od czasu do czasu się do nas dołączali.
Crossowy wyjazd z T1
Crossowy wyjazd z T1
Na bieg wyszedłem mocno zmęczony, a początek trasy był ostro pofałdowany i mijając swoich dwóch wiernych kibiców, tym razem nawet nie udało mi się uśmiechnąć. Trasa po pierwszym kilometrze poprowadziła do lasu a po kolejnym zaczęła prowadzić wzdłuż autostrady, co przestało mi się podobać. Jednak jeszcze bardziej niż sceneria przeszkadzało mi to, że ktoś mnie na biegu wyprzedza. Ponieważ nie jestem dobrym pływakiem i chyba jeszcze gorszym kolarzem zazwyczaj na bieg wchodzę już wśród zawodników, których z łatwością wyprzedzam na biegu. Spory awans miejscowy w tej konkurencji nie jest więc w moim przypadku niczym niesamowitym. Tym razem jednak ktoś postanowił zepsuć mi humor i wyprzedzić. Powiem szczerze, że zdarzyło mi się to na triathlonie po raz pierwszy i przysiągłem sobie, że ostatni. Zawody ukończyłam ostatecznie na 11 miejscu.
Finisz w trupa
Finisz w trupa
Na mecie czekała cała masa pączków, arbuzów, bananów i za to ogromny plus dla organizatorów. Nie wiedziałem, że dwa pączki (w całości!) zmieszczą się naraz w buzi. Po trzech kwadransach dobiegł mój wujek bardzo zadowolony ze sporego postępu jaki zrobił w porównaniu z sezonem 2013.
A Ty? Ile zjadłeś pączków?
A Ty? Ile zjadłeś pączków?
Podsumowując zawody w Krakowie: bardzo udana impreza, ze świetnym etapem pływackim, wymagającą koncentracji trasą rowerową i trochę mało ciekawą trasą biegową praktycznie bez kibiców, a do tego dookoła autostrady. Dlaczego nie wykorzystać trasy spacerowej wokół jeziora – ale to bardziej pytanie skierowane do organizatorów?
Liczę na to i z ogromną chęcią przyjadę na te zawody w przyszłym roku.
Cóż, wygląda na to, że dla mnie to już koniec sezonu triathlonowego. Na zawody w Bieszczadach jest jednak za daleko, a to niestety już chyba ostatnia impreza w tym sezonie (poprawcie mnie jeśli się mylę). Łezka się kręci w oku. Na szczęście sezon tak naprawdę nigdy się nie kończy – są jeszcze inne, pojedyncze dyscypliny i myślę że wkrótce zapiszę się na jakieś jesienno–zimowe dyszki lub być może nawet półmaraton. Powrót do Torunia na półmaraton Świętych Mikołajów brzmi zachęcająco – w końca moja życiówka w połówce zrobiona tam przed dwoma laty nadal pozostaje niepobita.
Triathlon łączy pokolenia
Triathlon łączy pokolenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz